– „Stare” się skończyło i coś nowego się wyłania – nie ma już ani unilateralnego, ani bilateralnego świata. Czy się nam zatem szykuje zimna wojna w wydaniu 2.0, bo „zmodernizowana”? Wcale tak być nie musi – mówi Małgorzata Bonikowska, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych.
- Przed Europą trudny czas. Dążmy do maksymalnej dywersyfikacji źródeł energii, a gdy coś możemy produkować w domu, to produkujmy - wskazuje Małgorzata Bonikowska.
- Putin przegrywa właśnie wszystko, co odbudował w ciągu ostatnich dwóch dekad - uważa nasza rozmówczyni.
- - Zachód może utrzymać swą siłę. Musimy jednak działać inaczej. Niejako trochę jak Chiny… - sądzi Małgorzata Bonikowska. A jak? Konkrety w poniższej rozmowie dla Magazynu Gospodarczego Nowy Przemysł.
W dobie KPZR polityczno-gospodarczy, dwubiegunowy podział sił na globie był wyrazisty: Stany Zjednoczone z zachodnią Europą i ZSSR z peletonem tzw. państw socjalistycznych. Dziś wielu widzi w dłuższej perspektywie supremację gospodarczą Chin oraz USA ze słabnącą Unią Europejską. Czy jednak to nas czeka w najbliższych dziesięcioleciach? Jaką rolę w takich prognozach można tu przypisać choćby Indiom, Brazylii, Indonezji, Japonii, Korei Południowej czy grupie naftowych państw arabskich?
- Jesteśmy przyzwyczajeni do świata, który pamiętamy z własnych doświadczeń. Ostatnie zaś 30 lat to dominacja jednego wielkiego mocarstwa – Stanów Zjednoczonych. Generalnie obóz zachodni, zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, przewodził całemu światu.
Po upadku ZSRR panowało mocne przekonanie, że skoro komunistyczny model ustrojowy przegrał, no to, żeby być lub zostać krajem bogatym, dobrze się rozwijającym, a nawet, by móc się staćmocarstwem, trzeba pozostawać demokracją z ustrojem kapitalistycznym.
Inna mapa mentalna, do której sięgamy? Glob sprzed tej „jednobiegunowej chwili”, czyli czasy zimnej wojny – tzn. świat nie unilateralny, lecz bilateralny – z dwoma blokami, o których pan mówił.
Doświadczenia i procesy z przeszłości nie muszą się jednak powtórzyć. W przyszłości najprawdopodobniej czeka nas coś innego: jakiś nowy układ międzynarodowy, który się wyłoni z trudem, pewnie nie tak szybko i – być może – nie bez konfliktów.
Jeśli historia czegoś nas uczy, to tego, że zasadnicze zmiany międzynarodowego porządku nie zachodzą bez wojen czy rewolucji. To zazwyczaj bardzo dramatyczne rozdziały historii ludzkości.
Sygnały, że wkraczamy w nowy etap, dawkowano nam już od ładnych paru lat. Najpierw 11 września 2001 r. runęły dwie wieże World Trade Center. To był bezpośredni atak terrorystów z Al-Kaidy na globalnego hegemona na jego własnym terytorium. Potem był odwet na Afganistanie i wojna w Iraku – w obu operacjach Stany Zjednoczone współpracowały z sojusznikami z Europy. Tego ostatniego ataku do dziś Bliski Wschód nie może Zachodowi darować.
A wycofanie się sojuszników z Afganistanu – po 20 latach prób zaprowadzenia tam porządku na wzór demokratyczny – oznaczało fiasko i prawdopodobnie dało Rosji znak do ataku na Ukrainę.
Moskwa kwestionowała unilateralny porządek pod wodzą USA już wcześniej – zabierając Gruzji kawałki terytorium i destabilizując to państwo. Później byliśmy świadkami okrawania Ukrainy: najpierw przejęcia Krymu, potem wojny wywołanej przez rosyjskich separatystów, trwającej nieprzerwanie w rejonie Donbasu i Ługańska od 2014 r.
W tle powoli, acz konsekwentnie, rozpychały się Chiny. Stworzyły alternatywę dla zachodniego przepisu na rozwój, dobrobyt i potęgę. Na początku XXI w. pojawiło się państwo, które wzbogaciło się i rozwinęło, nie będąc demokracją ani nie mając ustroju kapitalistycznego. Po olimpiadzie w Pekinie w 2008 r. świat ujrzał nowe Chiny. Obrazki z epoki Mao Zedonga, gdzie wszyscy Chińczycy chodzili ubrani na szaro i jeździli na rowerach, odeszły w przeszłość…
Od przejęcia władzy przez Xi Jinpinga stało się już jasne, że Chiny rzuciły Zachodowi rękawicę i wkroczyły na ewidentnie kolizyjny kurs z USA. Dla Pekinu stawką być może nie jest światowa hegemonia, ale na pewno chcą wyprzeć dominację Zachodu z samych Chin i z przestrzeni, którą Chińczycy definiują jako najbliższe sąsiedztwo (Azja i Indo-Pacyfik). Są także coraz bardziej aktywni na innych kontynentach, zwłaszcza w Afryce.
Przez dwie ostatnie dekady nasilało się zatem kwestionowanie dominacji Zachodu, Chiny zaś powoli wyrosły na swoistego lidera tych, którzy chcieli się z niej wyrwać.
Podkreślmy: czyli nie zmierzamy raczej do modelu dwubiegunowego w czystej postaci.
- Oto jest pytanie… Na pewno wiemy, że wkroczyliśmy w pewną międzyepokę. Wiemy, że „stare” się skończyło i coś nowego się wyłania – nie ma już ani unilateralnego, ani bilateralnego świata. Czy się nam szykuje zimna wojna w wydaniu 2.0, bo „zmodernizowana” (przecież to XXI wiek i wchodzą w grę wojna informacyjna, cybernetyczna oraz w kosmosie)? Pozornie to tak wygląda, ale wcale tak być nie musi, zwłaszcza że dla wielu krajów to rozwiązanie niekorzystne.
Dla Europy świat bipolarny będzie oznaczał marginalizację i niejako uprzedmiotowienie. Wybierając między Chinami a USA, staniemy u boku Ameryki, ale bardziej jako „przybudówka” niż samodzielny rozgrywający. W podobny sposób swój obóz będą kształtowały Chiny.
Ale XXI wiek nie musi oznaczać powtórki z zimnej wojny. Być może rozwój wydarzeń pójdzie w kierunku znanego w historii „koncertu mocarstw”.
W XIX w. (to szczyt kolonializmu) mieliśmy bowiem na Starym Kontynencie – czyli wówczas „na całym świecie”, który Europa skolonizowała – rywalizację kilku potęg. kongres wiedeński ustalił warunki „równowagi sił” – pozwoliły one europejskim mocarstwom balansować w tym układzie prawie sto lat. Mówiąc kolokwialnie: trzymały się one wzajemnie w szachu na całym globie.
Dziś, kiedy mamy kolejną falę globalizacji, takie wzajemne neutralizowanie się kilku dominujących graczy znów jest możliwe. Z tą różnicą, że nie będą to wyłącznie mocarstwa zachodnie.
Struktura G7 – grupy, w której są Europa, USA, Kanada i Japonia – już bowiem nie odpowiada obecnemu rozkładowi sił. Lepiej go widać w G20 – tu do grupy wchodzą już przedstawiciele wszystkich kontynentów, w tym nowi giganci: Chiny i Indie, którym towarzyszą państwa Zatoki, Brazylia czy RPA. No i oczywiście Rosja.
Rosja od ładnych paru lat stara się odbudować globalne znaczenie poprzez obecność militarną, niezły PR, a niekiedy i ofertę kulturalno-edukacyjną (z pomocą czy ekspansją gospodarczą – poza państwami dawnego ZSSR – jest już pewien kłopot). Syria to wymowny przykład, ale też przecież istotny jest fakt, że w latach 2015-20 Rosja zawarła umowy o współpracy wojskowej z 21 państwami afrykańskimi i stara się o bazy na tym kontynencie – najgłośniej dziś o projekcie w Erytrei. Nie zapominajmy też o wpływach Moskwy w Azji. Czy Rosja ma dziś wystarczająco dużo sił, środków i metod, by iść tu jakoś w ślady sowieckiego państwa?
- Nie, nie ma takiej możliwości. Rosja nie wróci do roli ZSRR, który w bipolarnym układzie był głównym przeciwnikiem USA – jest na to za słaba. Rolę tę mogłyby przejąć Chiny, ale nie jest pewne, czy do tego dążą.
Łatwo „przydzielamy” Chińczykom naszą mentalność: to zachodnia cywilizacja rozpychała się na świecie tak mocno, że glob w końcu – poprzez technologie, kulturę, model ustrojowy, nawet język. Dekolonizacja nie zmniejszyła skali dominacji Zachodu, tylko ją zmieniła (gospodarka, kultura). Dziś zakładamy, że Chiny – podobnie jak kiedyś Zachód – dążą do światowej hegemonii. A może się mylimy?
Pekin z pewnością chce się odciąć od wszelkiej zależności od kogokolwiek i „wypchnąć” Zachód ze swej przestrzeni – zamiast firm i rozwiązań amerykańskich czy europejskich przedstawia równie dobre, a czasem lepsze chińskie. W tym sensie w Chinach obserwujemy postępujący izolacjonizm.
Ale jednocześnie „fabryka świata” nie chce stracić swego statusu, zależy jej dalej, by handlować na dużą skalę z Zachodem i – do pewnego stopnia – go zdominować gospodarczo, produkcyjnie. To zresztą w jakiejś mierze już się stało, mniej może wskutek chińskiej strategii, a bardziej w efekcie naiwności Zachodu.
A inne rosnące potęgi? Też niekoniecznie mają siłę (i ochotę) na hegemonię, ale i nie chcą do nikogo się przyłączać na stałe. Nie pragną dwubiegunowego świata, zamierzają same decydować, z kim i dlaczego współpracują. Świetnym przykładem takiej strategii „swing state” są Indie.
Podobnym graczem mogłaby być też Rosja, ale skutki decyzji o agresji na Ukrainę ten kraj bardzo osłabią. Putin przegrywa właśnie wszystko, co odbudował w ciągu ostatnich dwóch dekad. Tęsknoty Moskwy, by powrócić do statusu globalnego mocarstwa, pozostaną w sferze marzeń.
Kiedy Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjmowało rezolucję krytykującą inwazję Rosji na Ukrainę i wzywającą do zawieszenia broni, 140 państw ją poparło, 5 (Rosja, Białoruś, Syria, Korea Północna i Erytrea) było przeciwko, a 38 w drugim głosowaniu wstrzymało się od głosu. Ten zestaw oponentów jest dla Moskwy kompromitujący, ale o czym nam mówi fakt, że ponad 1/5 państw zdecydowała się nie zajmować stanowiska?
- I to też potwierdza, że dla wielu krajów bipolarny układ nie jest korzystny i do zaakceptowania. Chcą one mieć komfort działania na obie strony – stosownie do swoich interesów.
ZEA się np. wstrzymały, bo choć zachodnie wpływy są tam silne, a Emiratczycy ewidentnie snobują się na Zachód, to rosyjski kapitał też jest tam mocno obecny. I ta monarchia absolutna absolutnie nie chce wchodzić w konfrontację na linii Zachód-Rosja. Nie czuje się także w obowiązku dołączenia do „obozu państw demokratycznych” formowanego i umacnianego przez Bidena – m.in. dlatego, że Emiraty mają inny ustrój…
Inną chyba miarę przykładać trzeba do „neutralności” (czy nawet nieśmiałego wsparcia dla Kijowa) Kazachstanu, Uzbekistanu czy Azerbejdżanu, a inną – do takiego stanowiska Indii…
- Na przykład Kazachstan wstrzymał się od głosu. Mógł nie poprzeć rezolucji, ale się wstrzymał… Co to oznacza? Jest z Rosją silnie związany, ale też nie chce się jej kompletnie podporządkować. Podkreślam: wstrzymanie się od głosu nie oznacza prorosyjskiego kursu.
Jak pani ocenia skalę i skuteczność dotychczasowych sankcji wymierzonych w Rosję – w długofalowym wymiarze? Czy są wystarczająco radykalne, adekwatne do sytuacji, po prostu: skuteczne?
- Sankcje jako takie nie wygrają wojny, ale mogą w dłuższej perspektywie bardzo Rosję zaboleć i doprowadzić do jej mocnego osłabienia. Jeśli Zachód będzie tu spójny i konsekwentny oraz w dużej mierze zablokuje możliwość stworzenia gospodarczego „drugiego obiegu” dla Rosji – poprzez takie państwa jak Iran, Chiny czy kraje Zatoki Perskiej – to Moskwa może zapłacić kompletną marginalizacją i upadkiem gospodarki.
A militarnie? Ukraińcy de facto już wygrali, bo… Rosja nie wygrała. Scenariusz szybkiego zajęcia Kijowa i zmiany władzy nie wypalił, jednak rozstrzygnięcia militarnego wciąż nie ma.
Moskwa cały czas zachowuje szanse na stałą destabilizację tego kraju i doprowadzenia go – krok po kroku – do kompletnego zniszczenia, także gospodarczego. W takiej sytuacji na naszej wschodniej granicy może powtórzyć się scenariusz z Wietnamu czy Afganistanu…
To będzie nieszczęście dla naszych sąsiadów: Ukraina stanie się terytorium, na którym stale toczy się realna lub utajona walka. Jak w Syrii.
Trzeba oczywiście dostarczyć pomoc militarną – czyli broń, by w dużej mierze Ukraińcy byli zdolni wypchnąć Rosjan ze swojego terytorium. Tylko wtedy Moskwa będzie skłonna do niepozorowanych rozmów; w zanadrzu Rosjanie mają jeszcze ogromny arsenał.
Ale nie chodzi tylko o uzbrojenie. Może warto uderzyć w Rosję gdzie indziej, u innych granic – np. destabilizując Kaukaz… Turcy dali już taki subtelny sygnał: próbujecie nam destabilizować sytuację na Morzu Czarnym, to my wam też możemy zrobić kłopot (vide: zajęcie przez popieranych przez Turcję Azerów kolejnego skrawka Górnego Karabachu). Rosja ma bardzo długą granicę i wiele zapalnych miejsc. Musi poczuć i taką presję.
Dun & Bradstreet podaje, że Rosja odpowiada za zaledwie 1,9 proc. globalnej wartości eksportu towarów. Sytuacja komplikuje się jednak w przypadku konkretnych towarów – np. Rosja łącznie z Ukrainą zapewnia wysoki procent światowego eksportu żelaza i stali czy też pszenicy. Jeszcze gorzej wygląda to regionalnie – zwłaszcza w uzależnieniu od importu z Rosji surowców energetycznych. Deklaracje prosankcyjne koalicji przeciw agresji Rosji („Poradzimy sobie bez ich dostaw”) trzeba jeszcze przekuć w realia… Czy pani widzi na tej drodze poważne perturbacje? Jaka tu będzie rola polityki, a jaka ekonomii?
- Świat zachodni musi udowodnić, że jest w stanie – w sytuacji poważnego zagrożenia – odpowiedzieć bardzo mocno; wysłać jasny sygnał – do tych, którzy mieliby ochotę na tego typu rewizje granic – że pogłoski o słabości Ameryki i Europy są przesadzone.
Zachód walczy o prestiż, ale i o obronę ładu opartego na prawie międzynarodowym. Jeśli nie obronimy zasady, że się reguluje konflikty i pretensje poprzez dialog dyplomatyczny, a nie przez napaść na sąsiada, to oznacza, że czeka nas otwarcie puszki Pandory – zachwianie ładem, którego pilnujemy od 1945 r.
Trzeba też jednak zarazem samemu szukać formuły innej niż upierania się przy całkowitej dominacji Zachodu. Nareszcie realistycznie dostrzec, że presja na demokratyzację niekiedy prowadzi do konfliktu, bo na świecie – czy nam się to podoba, czy nie – istnieją państwa o różnych ustrojach… I nie wszystkim jest blisko do naszego modelu – popatrzmy na Bliski Wschód, Afrykę, Azję...
To oczywiście nie znaczy, że Zachód nie może utrzymać swej siły. Musimy jednak działać inaczej. Niejako trochę jak Chiny: pilnować, by nikt nam nie groził na naszym terytorium, pozbyć się złudzeń, że można wszystkim narzucić nasz model ustrojowy i rozwojowy, zerwać zależności energetyczne, ale zarazem handlować i rozmawiać ze wszystkimi. I nie dopuścić do utworzenia jednolitego, wrogiego nam obozu państw niedemokratycznych.
Jak na światowy handel rzutować będzie duet dwóch czarnych łabędzi (ten pierwszy jeszcze nie odleciał), czyli skutki pandemii i reperkusje ciągle narastających sankcji nałożonych na Rosję? Jak oceniać tu długotrwałość ich wpływu na globalną i europejską sytuację gospodarczą? No i jak zmieni się też wskutek tego sytuacja polityczna?
- Polityka będzie tu odgrywała ogromną rolę. Jedno bez drugiego nie działa także i dlatego, że o ile w demokracjach biznes i polityka są co do zasady rozdzielone, o tyle w państwach totalitarnych pozostają z sobą zrośnięte. Tak jest nie tylko w Rosji czy w Chinach, ale choćby w krajach Zatoki Perskiej.
Ogólnie: mówi pani jednak o rujnowaniu globalizacji – przynajmniej w tym neoliberalnym znaczeniu.
- Z punktu widzenia Zachodu jesteśmy jednak świadkami częściowej deglobalizacji. Musimy skrócić łańcuchy dostaw i uniezależnić się w strategicznych obszarach.
Europa znów mocniej zintegruje się z USA, także w kwestii surowców. To szansa, by Zachód wzmocnić wewnętrznie – politycznie i gospodarczo. W sumie znamienne, że między Unią a Stanami Zjednoczonymi do dzisiaj nie ma – w przeciwieństwie do Kanady i Meksyku – nawet umowy o wolnym handlu…
Pójdzie gładko?
- Odcięcie się od dostaw z Rosji jest dla Zachodu trudne, ale możliwe. Wymaga jednak determinacji i woli politycznej, a o to nie jest tak łatwo.
Dla Polski i krajów naszego regionu najlepszym rozwiązaniem byłoby osłabienie Moskwy do takiego poziomu, by nie mogła już nikomu zagrozić w przyszłości. Tylko że takie osłabienie to dla Niemiec, Francji, Włoch niekoniecznie pożądany scenariusz.
Zachodnia część Europy myśli tak: dotychczasowe uzależnienie od surowców z Rosji było błędem - i tego już nie chcemy. Ale w różnych innych dziedzinach – dlaczego nie współpracować? Wróćmy do biznesu z Rosją, bo jest intratny.
Tymczasem trzeba przejrzeć na oczy i zrozumieć, że taka postawa odbudowuje siłę naszego wroga. Rosja nie chce przyjąć naszego sposobu myślenia; ma własny, dla nas groźny.
Podsumowując: przed Europą trudny czas. Wiemy już, że najlepszym dla nas rozwiązaniem jest dystans do Rosji. Dążmy do maksymalnej dywersyfikacji źródeł energii, a gdy coś możemy produkować w domu, to produkujmy. Jeśli nie, nabywajmy w pierwszej kolejności od sojuszników, a dopiero na ostatnim miejscu od państw, których zachowania nie jesteśmy pewni i które nie szanują ani ludzkiego życia, ani międzynarodowych norm.
Tekst pochodzi z Magazynu Gospodarczego Nowy Przemysł nr 01/2022.