Minister Jarosław Bauc jest bardzo uprzejmym, miłym człowiekiem. Jego niewinny i prawdziwie zniewalający uśmiech błyszczy z ekranów telewizorów, zjednując swemu właścicielowi rzesze szczerych sympatyków. Minister mówi ładnie po polsku (co u ministrów i polityków w ogóle nie jest powszechne), a jego wypowiedziom nie można odmówić logicznej spójności.
Na nic jednak czar i uroczy uśmiech. Budżet sypnął się jak zetlałe prześcieradło. Rząd do tego stopnia nie panuje nad sytuacją, że nie potrafi nawet przewidzieć rozmiarów o jaki trzeba zwiększyć deficyt.
Prawda jak zwykle leży gdzieś pośrodku. Tylko, że tym razem to "gdzieś" lokuje się tak, że przyczyną kłopotów w większym stopniu jest polityka rządu, niż "zbyt niska inflacja", wysoki kurs złotego, niski wzrost PKB i wszystkie paluszki i główki ze szkolnej wymówki. Rząd poprzez wybory prezydenckie i niesławny w nich występ Mariana Krzaklewskiego, wiszącą jak miecz Damoklesa perspektywą klęski w wyborach parlamentarnych i dezintegrację prawicy, stracił resztki woli do jakiegokolwiek działania. Spory, kurczące się zaplecze polityczne i klęska większości reform przeprowadzonych przez rząd Jerzego Buzka, sparaliżowały tych ludzi. Wydawało się, że tacy politycy jak Jarosław Bauc i Aldona Kamela-Sowińska, prezentujący osobisty czar, kompetencję i dynamizm w działaniu zmienią oblicze rządu i zdynamizują jego pracę. Niestety wydaje się, że ogólny marazm ogarniający tę ekipę jest tak wielki, że pojedyncze osoby niewiele mogą zrobić.