Po ponad dwóch dekadach powitaliśmy znów nieproszonego gościa: dwucyfrową inflację, która prawdopodobnie zostanie z nami na dłużej. Rządzący tłumaczą, że to skutki pandemii i wojny. Prawda. Ale nie cała.
- Z każdym miesiącem inflacja w Polsce bije kolejne rekordy. Parę takich rekordów wciąż jeszcze przed nami.
- W ostatnich tygodniach czynnikiem proinflacyjnym jest wojna na Ukrainie, wcześniej - pandemia koronawirusa, ale jeszcze wcześniejsze działania polskich władz stworzyły fundament pod tak szybki obecnie wzrost cen.
- Do wyhamowania inflacji potrzebne będą kolejne podwyżki stóp procentowych.
Według wstępnych danych Głównego Urzędu Statystycznego ceny w kwietniu wzrosły o 12,3 proc. rok do roku - najwięcej od ponad dwóch dekad. Już w marcu, kiedy tempo wzrostu cen wyniosło 10,9 proc. - po raz pierwszy od lipca 2020 r. - mieliśmy w Polsce do czynienia z dwucyfrową inflacją; ekonomiści przestrzegają – bardzo wysoki wzrost cen będzie nam towarzyszył jeszcze przez wiele miesięcy. Niewykluczone, że w tym i przyszłym roku także średnioroczna inflacja będzie dwucyfrowa.
zobacz też: Czeka nas długa walka z inflacją i to nawet dwucyfrową
– W drugim półroczu 2022 r. i pierwszej połowie roku 2023 spodziewam się kontynuacji inflacji w przedziale 10-12 proc. – ocenia Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club.
zobacz też: Inflacja przyspiesza. Szczyt drożyzny dopiero przed nami
Jak do tego doszło? Rząd i bank centralny jako winowajców wskazują pandemiczne wstrząsy i zaburzenia łańcuchów dostaw, a ostatnio również agresję Rosji na Ukrainę, która mocno namieszała na surowcowych rynkach. Dodają słusznie, że wysoka inflacja jest zjawiskiem globalnym – obserwujemy ją w większości krajów.
Helikoptery z pieniędzmi
Gdy dwa lata temu wybuchła światowa epidemia, powszechną reakcją rządów stały się obostrzenia i lockdowny. Setki tysięcy firm zawiesiły działalność, a miliony ludzi traciły źródło utrzymania. Skoro jednak to rządy zakazały działalności gospodarczej, one powinny wziąć na siebie odpowiedzialność za tę sytuację...
I rządy taką odpowiedzialność wzięły. We wszystkich krajach do startu poderwały się helikoptery z pieniędzmi. I był to nalot dywanowy! W światową gospodarkę wpompowano setki miliardów, jeśli nie biliony dolarów (podobnie było w Polsce za sprawą tarcz antykryzysowych i finansowych).
Miliardy płynęły jednak do gospodarki, która w znacznej części nie produkowała (lockdowny!). Gotówka napędzająca popyt pojawiła się w dużych pulach, podaż zaś – ze względu na obostrzenia – nie mogła nadążyć. Tak podpalono lont pod obecny wybuch inflacji.
Ważna uwaga: nie znaczy to, że pomoc finansowa dla pozbawionych możliwości pracy firm i ich pracowników była niepotrzebna. Przeciwnie. Jak się wydaje, nie było lepszego wyjścia (a przynajmniej nikt takiego w odpowiednim czasie nie przedstawił).
Tyle że z tarczami, pakietami stymulacyjnymi było jak z większością lekarstw – mają skutki uboczne… Po niektórych nie powinniśmy prowadzić samochodu, przy innych musimy się liczyć np. z zawrotami głowy etc.
Inflacyjny zawrót głowy
W przypadku helikopterów z pieniędzmi takim efektem ubocznym okazała się inflacja. Ekonomiści prognozowali „podwyższony” jej poziom, ale zdecydowanie nie docenili skali tego skoku. Dlaczego?
Pandemia, lockdowny to rodzaj „czarnego łabędzia”, czyli zdarzenia, którego nie można przewidzieć i ciężko się doń przygotować. A to oznacza, że gospodarcze skutki pandemii wymykały się ekonometrycznym modelom stosowanym przez analityków i ekonomistów. Mierzyli linijką wzburzone fale.
Gdy pandemia zaczęła wygasać (a przynajmniej tak stwierdzili politycy, znoszący obostrzenia), zaczęła się też odbudowywać aktywność gospodarcza. Po kilku miesiącach wahania doszedł też do głosu „odłożony” popyt.
Wielu bowiem pandemia mocno uderzyła po kieszeni, ale wielu też utrzymało poziom dochodów i kumulowało otrzymywaną podczas pandemii gotówkę. Kumulowało, bo nie za bardzo było ją gdzie wydać. Zakupy ograniczały się do najpotrzebniejszych rzeczy; trochę ze względu na obostrzenia (nieczynne hotele i restauracje), po części też wskutek atmosfery niepewności. Gdy ugruntowała się szansa na powrót do normalności, ludzie ruszyli na zakupy. A fabryki zaczęły pracę pełną parą, by temu wzmożonemu popytowi dotrzymać kroku.
Zakorkowany globalny handel
Większy popyt, ale i większa produkcja (której często towarzyszyła wzmożona presja płacowa) spowodowały stan, w którym wszyscy chcą wszystkiego naraz: klienci – towarów, fabryki – surowców, a wszyscy – paliw. To się musiało źle skończyć…
Już sama taka sytuacja jest potężnym czynnikiem inflacjogennym, do tego jednak doszły zaburzenia łańcuchów dostaw; globalna machina handlowa zaczęła się zacierać – przepustowość szlaków logistycznych skalibrowano na normalne czasy, a nie na czas, gdy wszyscy chcą nadrabiać pandemiczne zaległości.
Poważne perturbacje w łańcuchach dostaw owocowały brakami niektórych komponentów, a zatem i towarów na rynku (przykładem chipy, choć tu dołożył trzy grosze i zwiększony popyt z doby pandemii, gdy wszyscy przechodzili na pracę zdalną). Puchnący popyt zaczął się spotykać ze zmniejszoną podażą. Efekt? Normalny, rynkowy: dalszy wzrost cen.
Na to wszystko nałożyły się ambicje Unii Europejskiej: oczekiwane przyspieszenie transformacji energetycznej w stronę gospodarki bezemisyjnej wywołało spekulację na rynku uprawnień do emisji dwutlenku węgla, co podbiło ceny energii elektrycznej, zwłaszcza w Polsce, gdzie energetyka oparta jest na węglu.
Inwazja winduje ceny
A kilka miesięcy później nastąpiła agresja Rosji na Ukrainę; wojna sporą część problemów z zaburzeniami łańcuchów dostaw podniosła do kwadratu (jeśli nie sześcianu), dodała też parę nowych pytań. Przy czym za obłąkaną i zbrodniczą politykę Putina zapłacimy w pełni przy zakupach w sklepie dopiero w następnych miesiącach. Na razie wstrząs przeżyły rynki surowcowe (także za sprawą cynicznej gry Moskwy, jeszcze przed wojną ograniczającej dostawy gazu).
Trudno dziś prognozować, jak potoczy się wojna za naszą wschodnią granicą, jak długo będzie trwała determinacja Zachodu, jeśli chodzi o sankcje. Faktem jest jednak, że teraz pod znakiem zapytania stoi zaopatrzenie Europy w ropę i gaz – poważne uniezależnianie się od kierunku wschodniego potrwa w najlepszym razie miesiące, a jeśli determinacja osłabnie – może i lata. Odcinanie się UE od importu z Rosji będzie też kosztowne; nowi dostawcy z pewnością nie będą skłonni do dawania ulg i upustów.
Rosja i Ukraina są też ważnymi eksporterami żywności; chociaż Polska pozostaje w dużej mierze tu samowystarczalna, to spowodowany tym wzrost cen żywności na światowych rynkach z pewnością odczujemy.
Tak naprawdę wpływ wojny na ceny i na gospodarkę jest jeszcze nieznany; ot, choćby neon, niezbędny do produkcji półprzewodników, gdzie Ukraina jest/była światowym graczem (Rosja też). Czy tu grozi nam kolejny półprzewodnikowy kryzys – ze wszystkimi konsekwencjami dla branży IT, motoryzacyjnej, a właściwie wszystkich branż, które półprzewodników używają?
Krajowy wkład w inflację
Można zatem powiedzieć, że okoliczności sprzysięgły się przeciwko naszym portfelom, a ceny skazane były na wzrost. Prawda, ale nie cała. Bo chociaż wysoka inflacja jest zjawiskiem globalnym (w pandemii powszechnie stosowano pakiety stymulacyjne), to warto zauważyć, iż w Polsce ceny rosną szybciej niż w większości krajów. Cóż, do globalnej inflacji dołożyliśmy też sporo naszej rodzimej.
Inflacja bazowa (z wyłączeniem cen żywności i paliw) zbliżyła się w Polsce do 7 proc., a to ponad dwukrotnie więcej niż cel inflacyjny NBP. To efekt dość luźnej polityki – zarówno fiskalnej, jak i monetarnej.
Jak już wspomnieliśmy, po wybuchu pandemii Polska, jak i inne państwa, wpompowała w gospodarkę dziesiątki miliardów (złotych). Jak wyliczał jesienią ub.r. Polski Instytut Ekonomiczny, za pośrednictwem PFR, BGK, ZUS, MRPiT oraz ARP rozdysponowano łącznie prawie 163 mld zł.
Ale transfery socjalne rozpoczęły się na długo przed pandemią – kolejne dziesiątki miliardów trafiły do gospodarstw domowych i pobudziły konsumpcję w postaci programów takich jak 500 plus czy też trzynastych i czternastych emerytur. Tylko w ramach tego pierwszego programu przez 6 lat do polskich rodzin trafiło 178 mld zł. Rząd dość intensywnie podnosił też płacę minimalną, co ciągnęło w górę całą siatkę płac. Polityka pompowała popyt na długo przed pandemią.
Wszystkie grzechy NBP
Swoje na sumieniu ma też bank centralny: zareagował na inflację z opóźnieniem, a nawet z ociąganiem, nie stosując choćby wyprzedzająco interwencji słownych, które – sygnalizując możliwość zacieśnienia polityki pieniężnej – mogłyby nieco schłodzić nastroje konsumentów. Zamiast tego prezes NBP Adam Glapiński opowiadał o cudzie gospodarczym, nieprzebranych ilościach gotówki i oświadczał, że na inflację nie ma wpływu – bo globalne ceny surowców itp.
Co więcej, jeszcze we wrześniu, gdy inflacja sięgała już 5,9 proc. (po szybkim wzroście z 2,4 proc. w lutym), twierdził, że podwyżka stóp byłaby „szkolnym błędem”… Wygląda na to, że nie chciał się komunikować z rynkami, a jedynie z częścią społeczeństwa, stanowiącą główne wyborcze zaplecze rządzącej partii. A jeśli już prezes komunikował się z rynkiem, to po to, by osłabić złotego (do takich interwencji zresztą dochodziło), co – biorąc pod uwagę, że ropę i gaz kupujemy za dolary – stało się kolejnym czynnikiem inflacyjnym.
Tak, popandemiczny wybuch inflacji był jednak kontynuacją wcześniejszego trendu. Jeszcze bowiem przed wybuchem światowej epidemii ceny zaczęły rosnąć coraz szybciej; w lutym 2020 r. – ostatnim przedpandemicznym miesiącu – inflacja sięgała 4,7 proc. Potem pandemia i lockdowny zaburzyły normalny rytm gospodarki i jedynie stłumiły inflację. A ta wybuchła, gdy znikły obostrzenia.
Budżet na inflacji korzysta
Może gdzieś po części chodziło o to, że spowodowane pandemią większe wydatki publiczne doprowadziły do wzrostu długu publicznego (co mogłoby zachwiać budżetem), a nic nie podnosi wpływów budżetowych skuteczniej niż inflacja?
Ekonomiści PKO BP oszacowali, że właśnie inflacja – w sytuacji, gdyby nie zastosowano tarcz antyinflacyjnych – zwiększyłaby dochody budżetu państwa w latach 2021-2022 o 41-47 mld zł. W całym sektorze publicznym dodatkowe dochody z tego tytułu wyniosłyby 69-76 mld zł, czyli 2,5-2,8 proc. PKB.
Jak walczyć z inflacją? Rząd wprowadził tarczę antyinflacyjną, obniżając niektóre podatki na paliwa i energię, a także oferując dopłaty do rachunków. To jednak raczej leczenie objawów, a nie przyczyn. Ekonomiści byli zgodni – tarcza nieco inflację wypłaszczy, ale i sprawi, że wysoki wzrost cen pozostanie z nami na dłużej.
Byli – bo za sprawą rosyjskiego najazdu na Ukrainę zmieniły się reguły gry. Jeśli w lutym inflacja za sprawą tarcz spadła do 8,5 proc. z 9,4 w styczniu, to chaos na rynkach surowcowych wywindował ją w marcu do 10,9 proc.! Obecne prognozy? Średnioroczna inflacja w tym i przyszłym roku może być na poziomie ok. 10 proc. (możliwe, że będą miesiące, w których ceny urosną znacznie szybciej).
Poza tarczami rząd może wpływać na inflację, ograniczając niepotrzebne wydatki i przyrost gotówki w gospodarce. Na to się jednak nie zanosi, zwłaszcza gdy na rynek trafia kolejny strumień gotówki (i znów – jak najbardziej potrzebny) na wsparcie uchodźców.
Jak zdusić inflację?
Cała filozofia walki z inflacją sprowadza się do tego, by ludzie mniej wydawali (mniejszy popyt hamuje ceny). A ludzie będą mniej wydawać, jeżeli – mówiąc brutalnie – będą mieli mniej pieniędzy do dyspozycji, tzn. ich płace będą rosły wolniej niż inflacja. Na razie tak się nie dzieje… Takimi właśnie bolesnymi i mało finezyjnymi instrumentami dławiono hiperinflację początków transformacji.
Już przy Okrągłym Stole strony zgodziły się na mechanizmy indeksacji płac: niech pracownicy nie tracą za dużo, ale nie dostarczajmy gospodarce inflacyjnego paliwa. Ustalono, że płace będą rosły o 80 proc. wzrostu cen. Ten mechanizm krytykowali i ekonomiści (za zbytni automatyzm), i pracownicy (bo realna wartość dochodów spadała).
Innym, jeszcze bardziej znienawidzonym instrumentem stał się popiwek, czyli podatek od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń (kojarzony z Leszkiem Balcerowiczem, ale funkcjonujący pod inną nazwą od dobrych kilku lat). Oto fundusz płac był indeksowany współczynnikiem inflacji mnożonym przez odpowiedni czynnik, a wynik wyznaczał „dozwolony” wzrost płac. Każdą większą podwyżkę funduszu płac na początku 1990 r. obciążono: za przekroczenie wyznaczonego limitu o 0,1-3 proc. – „popiwkiem” równym 200 proc. wypłaconej ponad ten pułap kwoty; za przekroczenie limitu o ponad 3 proc. – 500 proc. tej kwoty…
Stopy – głównym narzędziem
Gdy gospodarka już nieco okrzepła i zmieniła charakter (oba te instrumenty były łatwe do stosowania w przedsiębiorstwach państwowych), narzędziem – dość dotychczas skutecznym – stały się stopy procentowe. Tyle że efekty przychodzą z opóźnieniem kilku kwartałów.
Do tej pory o schładzanie gospodarki podwyżkami stóp procentowych oskarżany był Leszek Balcerowicz. Za jego kadencji jako prezesa NBP Rada Polityki Pieniężnej rzeczywiście podnosiła stopy procentowe. W 2004 r., gdy między lipcem a majem inflacja wzrosła z 3,4 do 4,6 proc., od lipca w trzech kolejnych krokach stopy wzrosły z 5,25 proc. do 6,5 proc. (w sumie o 1,25 pkt. proc.). Obecna RPP podniosła już stopy o 5,15 proc. – z 0,1 proc. do 5,25 proc. w maju – i na tym nie koniec. Skoro Balcerowicz „schładzał”, to Glapiński „mrozi”…
Niestety, i te działania mają efekty uboczne: spowolnienie gospodarcze. Zawsze to nieprzyjemne, lecz polska gospodarka była wówczas tak rozpędzona, że mogliśmy sobie pozwolić na lekkie wyhamowanie. Teraz jednak „polityczno-gospodarcze otoczenie” jest bardzo niepewne i na lekkim wyhamowaniu może się nie skończyć. Alternatywa może być jednak znacznie gorsza; lepiej mieć rozchwianą za sprawą geopolityki gospodarkę z umiarkowaną inflacją niż z hiperinflacją.
Inny aspekt: aż do obecnej kadencji Rady stopy były co do zasady zawsze powyżej inflacji. W przypadku jej wzrostu była jedynie potrzebna mniejsza lub większa korekta.
Tak było do 2019 r., kiedy to zaczęliśmy funkcjonować w warunkach realnie ujemnych stóp procentowych. Dziś RPP – skoro nie działała wcześniej prewencyjnie – musi decyzjami inflację gonić. A to większe zmartwienie dla kredytobiorców i możliwe ostrzejsze hamowanie gospodarki. Tak czy inaczej: do wysokich cen musimy się przyzwyczaić.
Co dalej? „Zakładając stopniowy spadek cen surowców energetycznych, utrzymanie presji cenowej na rynku żywności i bardzo powolne hamowanie inflacji bazowej oczekujemy w II połowie roku lekkiego obniżenia wskaźnika CPI, choć jest mało prawdopodobne, aby w grudniu wskaźnik spadł do jednocyfrowego poziomu” – przewidują ekonomiści Banku Ochrony Środowiska. Taniej już było.