Bójki w barach, akty wściekłości, rzucanie przedmiotami, zastraszanie policjantów i prawników, ucieczki z miejsca zdarzenia po potrąceniu samochodem. Brzmi jak lista przestępstw popełnianych w patologicznych środowiskach? Nie! To opis wybryków dzieci szefów największych południowokoreańskich koncernów. Takie zachowanie jest częścią lokalnej kultury korporacyjnej firm, które mimo skoku technologicznego pozostają miejscem niezdrowych stosunków w pracy.
Choć trudno w to dziś uwierzyć, do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku to Korea Północna była bardziej rozwinięta od Południa. Obecnie blisko jedna czwarta mieszkańców 50-milionowego Południa mieszka w Seulu (według oficjalnych danych w całej metropolii żyje nawet 25 mln ludzi) i to tam znajdują się siedziby czeboli - wielkich koncernów produkcyjno-usługowych. Morską bramą kraju jest Busan znajdujący się na południowo-wschodnim wybrzeżu. Około 35 km od Seulu znajduje się Songdo nazywane miastem przyszłości. W pełni skomputeryzowane, nafaszerowane technologią i nowoczesnymi rozwiązaniami mającymi ułatwiać życie mieszkańcom jest przykładem, jak może wyglądać Korea w przyszłości.
„Orzechowy gniew”, czyli ja tu rządzę
Mając powyższy obraz w pamięci, trudno jest zrozumieć skandale demaskujące feudalne zachowania szefów. Najsłynniejsza sprawa zyskała nazwę „orzechowego gniewu”. Oto w 2014 roku Cho Hyun-ah, starsza córka pana Cho Yang-ho, prezesa koncernu Hanjin, właściciela narodowych linii lotniczych Korean Air, znalazła się na pierwszych stronach gazet całego świata po tym, jak rzuciła w stewarda paczką orzechów. Rzecz działa się na pokładzie samolotu, który miał wystartować z Nowego Jorku do Seulu. Hyun-ah (znana także jako Heather Cho) dostała orzechy macadamia w torebce zamiast w miseczce i wpadła w taką wściekłość, że nie tylko rzuciła nimi w obsługującego ją Kim Do-hee, ale także zmusiła szefa personelu pokładowego Park Chang-jina do kajania się na kolanach. Następnie kazała załodze cofnąć kołujący na start samolot do rękawa, by Park mógł go opuścić. Poza Heather na pokładzie znajdowało się 250 pasażerów.
Incydent przeszedłby bez echa, gdyby nie złośliwość córki prezesa. Park i Kim nie wytrzymali i wnieśli oficjalną skargę na jej poczynania, gdy zaczęła rozpuszczać plotki o rzekomym romansie dwóch stewardów. Opinia publiczna zareagowała wzburzeniem. Natychmiast spadła liczba pasażerów Korean Air. W końcu za zachowanie córki przeprosił sam prezes. Hyun-ah straciła posadę wiceprezesa linii lotniczych, a sąd skazał ją na rok więzienia. Kara trwała krócej, bo po sześciu miesiącach furiatka wyszła na wolność i objęła wysokie stanowisko w innej części czebolu ojca.
Południowokoreańskie media nie musiały długo czekać na kolejny wybryk. W kwietniu tego roku młodsza siostra Heather, Cho Hyun-min korzystająca z imienia Emily, kierująca marketingiem Korean Air, wróciła zapłakana z wakacji w Wietnamie. Powodem łez było nagranie z połowy marca, na którym słychać, jak wymyśla pracownikom agencji reklamowej na jednym ze służbowych spotkań. Emily miała także rzucić szklanką z wodą - widać takie przejawy wściekłości są u nich rodzinne - i koreańskie media przez kilka dni żyły tym, czy szklanka była z plastiku, czy może ze szkła. To ważne, bo od tego zależała kwalifikacja czynu młodszej Cho.
I tym razem ojciec-prezes przeprosił i pozbawił córkę stanowiska. Ale Korea w 2018 roku nie jest już tym samym krajem, którym była cztery lata wcześniej. Heather Cho wyżywała się na innych w kraju rządzonym przez prezydent Park Geun-hye, która sama została usunięta ze stanowiska za korupcję. Korea roku 2018 to rządy liberała Moon Jae-ina, który nie tylko robi co może, by zbliżyć Seul z Pjongjangiem, ale przez lata pracował na rzecz ochrony praw człowieka. Jego zadaniem jest odbudowa zaufania społecznego do urzędu prezydenta. W takiej atmosferze trudno o tolerancję dla skandalicznych zachowań.
„Gapjil”, „kkondae” i „ppalli, ppalli”
Po aferze z Emily po kraju zaczęła krążyć petycja, by linie lotnicze usunęły przymiotnik "Korean" z nazwy. Podpisało ją 50 tys. osób. Przypomniano sobie także, iż brat obu wściekłych sióstr, Cho Won-tae, w 1999 roku potrącił człowieka samochodem i uciekł z miejsca zdarzenia, a sześć lat później miał się dopuścić napaści na staruszkę.
Przy okazji odżyły wspomnienia o rodzinie kierującej inną wielką firmą, Hanwha. Jej prezes Kim Seung-yoon w 2007 roku osobiście mścił się na pracownikach jednego z seulskich barów, w którym poturbowano jego syna. Skazano go za to na 300 godzin robót publicznych i trzy lata więzienia w zawieszeniu, mimo iż podczas procesu chwalił się pobiciem sześciu osób oraz tym, że jego ochroniarze dokończyli dzieła dopiero wtedy, gdy on się zmęczył. W 2007 roku majątek szefa Hanwha szacowano na ponad miliard dolarów. Syna, którego honoru bronił, skazano w 2014 roku za kupowanie marihuany od amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Korei.
Najmłodszy z trzech synów Kim Seung-yoona także zdążył narozrabiać na początku ubiegłego roku. W jednym ze stołecznych klubów ubliżał prawnikom, którzy pracowali dla jego ojca. Sprawa nie wyszłaby na jaw, gdyby nie to, iż jedna z poszkodowanych osób miała ojca kierującego ekonomicznym dziennikiem.
W Korei takie zachowanie nazywa się mianem "gapjil". Starsi bezkarnie wyładowują się na młodszych, a ta swoista fala podtrzymywana jest przez mieszankę konfucjańskich zasad podległości wobec starszego rangą oraz przez skorumpowane struktury czeboli. Południe przestało być dyktaturą dopiero 30 lat temu, ale nie pozbyto się mechanizmów korupcyjnych, które przez pierwsze dekady reform po wojnie z Północą zdążyły przerosnąć każdy szczebel biznesu.
Impeachment poprzedniej prezydent dotknął nawet Samsunga, filaru południowokoreańskiej gospodarki. Dziedzic fortuny, Lee Jae-yong, spędził nawet rok w więzieniu, by zostać zwolnionym bezpośrednio przed igrzyskami w Pyeongchang, których był jednym z głównych sponsorów.
Gapjil towarzyszy także inne szkodliwe zjawisko zwane "kkondae". Określa się nim starsze pokolenie, które wychodzi z założenia, że wie wszystko lepiej. Przemądrzały ojciec-prezes będzie zatem manifestował swoje kkondae, bazując na sieci układów. Jego dzieci z kolei w poczuciu bezkarności będą manifestować gapjil i uruchamiać kolejne pokłady furii.
Koreańska kultura nie pomaga walczyć z negatywnymi trendami. Tam wszystko dzieje się w rytmie głównego hasła "ppalli, ppalli", szybko, szybko. Spieszyć trzeba się na ulicy, w pracy, a nawet podczas spędzania wolnego czasu. Kilka lat temu rząd musiał wydać miliony dolarów na kampanię promującą wolne chodzenie po górach, ponieważ okazało się, że coraz więcej osób dosłownie wbiegało na szczyty, robiło zdjęcie i zbiegało z powrotem do pracy. W 2016 roku w jednym z seulskich parków zorganizowano także zawody w "nicnierobieniu", żeby zachęcić ludzi do chwili wytchnienia. Choć to też brzmi jak żart, staje się coraz bardziej namacalną rzeczywistością. Wydaje się, że nazwa, pod jaką Zachód poznawał przed wiekami Koreę - Kraj Spokojnego Poranka (podobnie jak Japonia stała się Krajem Wschodzącego Słońca) - przestaje być aktualna. Teraz to bardziej kraina wściekłości i łez. I coś w rodzaju biznesowo-socjologicznego piekła na ziemi; w ustach samych Koreańczyków - Hell Joseon, gdzie drugi człon nazwy przypomina najbardziej zasłużoną w historii dynastię królewską.
Doskonali, przepracowani i tradycjonalistyczni
Żeby nie wpaść w pułapki koreańskiej specyfiki biznesowej, dobrze jest wiedzieć, z czym będzie się tam miało do czynienia. Dobrym przewodnikiem po tym świecie jest wydana niedawno książka Franka Ahrensa "Koreańczycy. W pułapce doskonałości". Autor to były dziennikarz "Washington Post", który po latach pisania w redakcji w USA przeprowadził się wraz z żoną do Seulu. Dostał pracę w koncernie Hyundai i od pierwszych dni zderzał się z realiami kraju, który wciąż pozostaje mniej opisany niż Japonia czy Chiny. Ahrens oraz wielu innych, którzy pracowali dla, bądź z Koreańczykami podkreśla, że chcąc robić tam interesy, należy mieć wysoką tolerancję na alkohol. Po długich godzinach pracy w biurze całe departamenty idą wraz z kierownictwem do klubów, wspólnie jedzą, poznają się i bawią przy karaoke. Abstynencja traktowana jest z rezerwą, a tym, którzy nie piją, nie wierzy się tak, jak tym cierpliwie znoszącym kolejkę za kolejką.
Koreańskie firmy kładą także duży nacisk na pisanie pozbawionych treści maili. Za ich pomocą nie załatwia się spraw, jak zwykliśmy to robić na Zachodzie, czy nie prosi kogoś o szybką opinię na jakiś temat. Maile w Korei to elaboraty pełne grzecznościowych formułek mające podkreślić szacunek wobec adresata. Interesy załatwia się przy kieliszku.
Nie sprawdzają się także reguły efektywnej pracy. Ten, kto ze swoim zadaniem poradzi sobie szybciej niż inni i tak musi odsiedzieć w biurze tyle, co reszta, stwarzając pozory zapracowania. Niemile widziane są także dwutygodniowe, czy o zgrozo - dłuższe, urlopy. Wakacje są odbierane przez współpracowników jako przerzucanie na nich cudzej pracy. Uważać trzeba na hierarchię - nie opłaca się skracanie dystansu jak w krajach Zachodu. Warto przy tym wiedzieć, że w Korei wiek liczy się inaczej niż u nas - Koreańczycy uważają, iż nowo narodzone dziecko liczy sobie już jeden rok życia.
Na liście rzeczy absolutnie niedopuszczalnych znajduje się także spóźnianie, brak wizytówek i pisanie czerwonym kolorem - ten jest bowiem zarezerwowany dla zmarłych.